Byliśmy niedawno z Mężem w Cieszynie. W końcu każdemu raz na czas należy się odpoczynek bez dzieci 😉
Dojechaliśmy, wysiedliśmy… kurczę, jakoś zimno na polu, a czapki ni ma. Została zapomniana w domu, w zasadzie jeszcze nie wyciągnięta po poprzedniej zimie z czeluści którejś z szaf…

Co w takiej sytuacji się robi (gdy jest się szydełko maniakiem)?
Odpowiedź jest bardzo prosta: kupuje się włóczkę! (bo choć czapki zapomniałam to szydełka były jak zawsze ze mną)

Najtrudniejsze oczywiście okazało się znalezienie pasmanterii. Na szczęście okazało się, że jest bardzo blisko i do tego bardzo dobrze zaopatrzona. Dalej było już z górki… Szydełko w dłoń i do roboty, wieczór i film i czapka gotowa.


Przy okazji postanowiłam przetestować robienie czapki od dołu, więc nie obyło się bez prucia. Efekt końcowy wyszedł nadspodziewanie dobrze, chociaż nie do końca tak jak chciałam (zrobiłam ją ciut za płytką).
Noszę czapkę dumnie jako drugą po mitenkach odzież własnej roboty. W zasadzie to powinnam napisać nosiłam ją dumnie bo niestety czapkę zaposiałam gdzieś nie wiadomo gdzie, za to wiadomo, że w wigilię 😉
Plusem tego roztrzepania jest okazja do zrobienia kolejnej, jeszcze fajniejszej czapki!


Ściągacz robiłam przy użyciu półsłupków z narzutem przerabianych za trzecią nitkę. Resztę wzorem: półsłupek i słupek w jednym oczku, pominąć jedno oczko i tak w kółko.



Pierwszy raz pracowałam z włóczką z dodatkiem moheru (niestety zgubiłam banderolę a teraz już nie pamiętam co to była za włóczka chyba jakaś Alize 🙁 ale pewności nie mam), w sumie przyjemnie się ją przerabiało. Jedyne co to zaskoczyła mnie trudność z doborem wzoru… w zasadzie każdy, którego próbowałam był mało widoczny.